A Head Full Of Dreams
Data wydania : 04.12.2015 Format : CD Długość : 45:45 Producenci : Digital Divide,
Daniel Green, Rik Simpson, StarGate Wytwórnia : Parlophone, Atlantic
1. “A Head Full of Dreams” 3:43
2. “Birds” 3:49
3. “Hymn for the Weekend” 4:18
4. “Everglow” 4:42
5. “Adventure of a Lifetime” 4:23
6. “Fun” (featuring Tove Lo) 4:27
7. “Kaleidoscope” 1:51
8. “Army of One” (+”X Marks the Spot” at 3:23) 6:16
9. “Amazing Day” 4:31
10. “Colour Spectrum” 1:00
11. “Up & Up” 6:45
RECENZJA
Po melancholijnej, spokojnej i odrobinę smutnej płycie “Ghost Stories” spowodowanej rozstaniem Chrisa Martina z Gwyneth Paltrow (nie ukrywajmy, że ich separacja nie miała wpływu na ostateczny wydźwięk płyty) zespół postanowił pójść w zupełnie inną stronę. Album “A Head Full of Dreams” przypomina odrobinę płytę “Mylo Xyloto”, głównie jeśli chodzi o barwę brzmienia oraz jej kolorystykę. Najnowszy album przynosi nam piosenki zgoła odmienne od swojego poprzednika. Obserwując jako wierny fan poczynania Coldplay od początku ich kariery, stwierdzam, że ta płyta jest najbardziej komercyjną i nastawioną na zdobycie jak najszerszego grona odbiorców w historii zespołu. Nie oznacza to jednak, że jest słaba pod względem muzycznym. Co więcej. Jeśli chodzi o produkcję oraz aranżację, wydaje mi się, że to ich najlepsza płyta. A na pewno najbardziej dopracowana. Pigułka szczęścia? Tak, to idealne określenie tej płyty.
Płyta rozpoczyna się tytułowym kawałkiem “A Head Full of Dreams” i od razu zdradza nam w jakim klimacie będzie utrzymany ten krążek. Utwór z typowym dyskotekowym rytmem, z gitarami a’la “The Edge” zespołu U2, jest idealnym utworem na rozpoczęcie. Jest typowym “hymnem stadionowym”, głownie dzięki wokalowi Chrisa, który chóralnie wyśpiewuje refren.
Kolejnym utworem jest już bardziej rockowe “Birds”. Gitara w tym utworze brzmi jak sound Daryl Hall’a. Refren przenosi nas w lata 80. ubiegłego wieku. Utwór w znakomity sposób został dopracowany, przez cały czas rośnie napięcie i kończy się w zaskakujący sposób. Gdy Chris prowadzi nas do punktu kulminacyjnego utworu, ten po prostu się…. kończy, pozostawiając lekki niedosyt oraz nutkę zaskoczenia u słuchacza. Utwór celowo został zakończony w ten sposób, pod koniec słychać odgłosy przyrody “ptaków”, z których możemy usłyszeć nucącą kolejny utwór Beyonce…
“HYMN FOR THE WEEKEND” – trzeci utwór z płyty, mocno eksperymentalny jak na Coldplay. Uderza w nurt muzyki RnB, z którym zespół nie miał wiele wspólnego.. aż do teraz. Rozpięte między melodyjnym, miękkim pianinem a podniosłymi dęciakami oraz “wyjącą gitarą” Jonnego wraz z równie wyjącym głosem Beyonce. Utwór pokazuje nowe oblicze zespołu. Według mnie jest to najgorszy utwór z całej płyty, pokazujący również, że na tym krążku nie ma co liczyć na dawne brzmienie zespołu z przed lat.
Everglow – utrzymany w podobnym tonie jak Hymn for The Weekend, lecz mimo wszystko nieco spokojniejszym. Soft rockowa ballada a’la Bruce Hornsby czy Bruce Springsteen. Piękne, głębokie piano nadające riff utworu, oraz genialna gitara Jonnego Bucklanda, daje nadzieje na to, że “Everything’s not lost”. Chórki w tym utworze wyśpiewuje ex-żona Chrisa, Gwyneth.
“Adventure of a lifetime” – o tym kawałku basista Coldplay – Guy Berryman, wypowiedział się następująco: “Ta piosenka początkowo była improwizacją. Tytuł roboczy to chyba ‘Legends’, czy coś podobnego. Kawałek opierał się na zupełnie innej sekwencji akordów. Powoli rozbieraliśmy go na czynniki pierwsze i dodawaliśmy nowe elementy. Inspiracją był riff z “Sweet Child O’ Mine” – Guns N’ Roses.” Utwór również utrzymany jest w mocno tanecznym, disco rockowym i funkowym klimacie, przewagę instrumentalną odgrywa w nim gitara basowa. Słychać, że Guy miał ogromny wpływ na powstanie tego kawałka, głownie jeśli chodzi o mocny Groove, który uzyskuje na basie. Nie od dziś wiadomo ze Guy, jest wielkim fanem Funky, a w szczególności zespołu Kool and the Gang. Utwór ten osiągnął pierwsze miejsce na liście przebojów Programu 3 Polskiego Radia.
„Fun” to świetny numer dla miłośników twardego popu z lat 80. Potwierdza się tu moja teza, że Coldplay z poprzednich płyt na tym krążku próżno szukać. Pierwsze dźwięki mogą nas nieco zmylić i przywieść z pamięci kompozycje z X&Y. Utwór rozwija się dość powoli, subtelnie ubierając się w dźwięki, echa oraz głos wokalistki Tove Lo, z którą Chris śpiewa w duecie. Czekam z zarumienionymi policzkami na to co się wydarzy. Podobnie jak w wypadku kilku poprzednich kawałków refren nie przynosi nic dobrego, o ile oczekiwaliście tak jak ja eksplozji dźwięku i emocjonalnej miazgi. Nie tym razem! Tym razem jest po prostu wesoło, durowo, płasko, bez zbędnego dzielenia ścieżek instrumentalnych. Jedynym efektem instrumentalnym jest 15 sekundowy fragment wokalu Chrisa i gitary akustycznej. To tyle. Po co wypuszczać dźwięk w górę, by sam zaczął szybować, kiedy można po prostu wszystkie elementy utworu wrzucić w jedno miejsce i nałożyć na siebie. Przecież to prostsze… ale chyba nie tego oczekujemy od zespołu?
„Kaleidoscope” to przerywnik, mający wprawić nas w nastrój utworu “Army of One”. Nie rozumiem celu zastosowania tego zabiegu, mam wrażenie, że tracimy tylko 2 minuty gdy moglibyśmy słuchać czegoś innego.
„Army of one” to utwór typowo elektroniczny. Brakuje tam żywych instrumentów. O kontynuacji utworu czyli housowym “X marks the spot” nie wspomnę. Dostajemy elektronikę, niekoniecznie wysokich lotów, o według mnie fatalnej warstwie lirycznej – “My hearts go boom boom boom…” w porównaniu do tekstu chociażby “Fix you”… pozostawię to bez komentarza.
Płyta jest, nie ukrywajmy, dość nierówna. Na szczęście pojawia się taki utwór jak “Amazing Day” i powoli zaczynam odzyskiwać nadzieję, że nie jest to stracony album. Prosty, melodyjny i pełen lekkości kawałek. Niespieszna linia gitary, subtelnie zarysowana ścieżka perkusji, bardzo wyraźne tomy oraz werbel, który jednak cały czas napędza utwór na koniec senny wokal Chrisa. Z tym charakterystycznym błyskiem – łagodnym oscylowaniem między durem i w końcu MOLEM, nieznacznymi zmianami wysokości dźwięku. To chyba najbliższy dawnej twórczości zespołu utwór. Wdzięczny i ujmujący prostotą, w rytmie “Walca Wiedeńskiego”.
„Up&Up” to utwór kończący płytę. Udział w nim wzięli między innymi syn Chrisa Martina – Moses, Beyonce, Noel Gallagher z zespołu Oasis, obecna partnerka Martina – Annabelle Wallis oraz wokalistka gospelowa Merry Clayton. Utwór utrzymany jest w klimacie gospel, o czym świadczy chociażby odśpiewany na końcu utworu uduchowiony refren. Znakomite partie Jonnego, oraz wokal Chrisa pokazujący potencjał jaki leży w jego głosie, daje nam nadzieje że to nie jest ich ostatnie słowo. Optymistyczne słowa na końcu “Don’t ever give up” dodają otuchy, kończąc tym samym 45 minutową przygodę z płytą.
Mówiąc szczerze nie jest to najlepsza płyta zespołu. Jest dobrze zrobiona, dopięta na “ostatni guzik”, ale chyba nie tego oczekuje od zespołu, który jeszcze nie tak dawno grał takie utwory jak “Talk” czy “White Shadows”. Mimo to cieszę się, że „A Head Full of Dreams” powstało. Żeby było jasne: krążek ma wiele wad do których możemy się przyczepić, ale dalej jest to produkt “Coldplay”. Produkt dający wiele radości i wywierający na nas muzyczne pozytywne wrażenie. Tęsknie za brzmieniem płyt w stylu “X&Y” czy chociażby “Viva la Vida”… Mimo wszystko przytrafiają się kompozycje o większej lub mniejszej sile rażenia, ale podczas przesłuchania o niedociągnięciach zapominam. Nie oczekuje od zespołu tego, że nie będzie się rozwijał, ale czy droga którą obrał Coldplay jest faktycznie tą drogą, którą fani wraz z zespołem chcą podążać? To kwestia indywidualna. Z płyty “A Head full of dreams” czerpię pozytywną energię która zaraża, a nie ukrywajmy, ta jest nam wszystkim potrzebna.
Autor: Paweł Nikody
SINGLE
Adventure Of A Lifetime